Lektor vs. słuchowisko – co lepsze?

150114_810812578983130_4504314781398816222_n

Audiobooki nagrywać można na dwa sposoby: albo tekst czyta jeden lektor/jedna lektorka i zarówno fragmenty narratora, jak i dialogi różnych postaci odczytywane są jednym głosem, albo powstają tak zwane słuchowiska, z wieloosobową obsadą i często efektami dźwiękowymi (choć mamy także tzw. nagrania full cast, czyli z aktorami, ale bez efektów). Na Wisłą mamy coś na kształt kultu tych drugich, które nazywa się superprodukcjami i uznaje, że nagrywane w ten sposób audio jest po prostu lepsze.

    Pozwalam sobie się z tym stanowczo nie zgodzić.

Rzecz jasna, słuchowiska bywają oszałamiająco dobre. Jednym z moich pierwszych kontaktów z książkami w wersji audio była adaptacja „Gry o tron”, która zrobiła na mnie spore wrażenie. Jeszcze większe zresztą wywarły „Żywe Trupy” od Sound Tropez, gdzie świetne efekty budowały przestrzeń, jakby słuchacz poruszał się w trójwymiarowej audio-projekcji tego świata. W pierwszym wypadku więc wieloosobowa obsada świetnie poradziła sobie z całym tłumem zaludniającym powieść George’a R.R. Martina, w drugim natomiast dźwięk budował to, co w oryginale pokazywały nam komiksowe ilustracje. I dlatego forma słuchowiska wypadała tak dobrze – bo była uzasadniona historią, jej rozmachem i konstrukcją, wzbogacała treść.

Przykładem wspaniałego full cast są natomiast „American Gods” Neila Gaimana, gdzie aktorzy zostali dobrani perfekcyjnie, zwłaszcza ci w rolach Cienia i Wednesdaya – pojedynczy lektor nie byłoby w stanie tak udanie modulować głosu, by oddać różnice między tymi postaciami, nie mógłby jednocześnie ożywić spokojnego i dobrodusznego Cienia, jak i jego bezczelnego szefa.

Wiele opowieści zdecydowanie lepiej brzmi jednak czytane przez lektora czy lektorkę. Weźmy Stanisława Lema: superprodukcja „Niezwyciężony”, choć doceniam wysiłek i aktorów, wypada dla mnie o wiele słabiej, niż nagrywane jednym głosem „Kongres futurologiczny” czy „Cyberiada”. Bo Lem to mistrz słowa i budowania klimatu, co trudno oddać wieloma głosami, a w „Niezwyciężonym” dodatkowo tworzy atmosferę grozy, która jednak gdzieś wyparowywała w narracji Krystyny Czubówny, przerywanej nader często innymi głosami. Podobnie inne historie Gaimana, jak „Neverwhere” czy „Graveyard’s Book” pokazują, że czasem mniej znaczy więcej. Ta druga powstała jako full cast, pierwszej natomiast słuchałem w interpretacji samego autora – i to pojedynczy lektor zdołał lepiej wciągnąć mnie w fantastyczny świat, lepiej ożywić różnorodnych bohaterów.

Oczywiście, najwięcej zależy tu od realizacji. Bo wybitny lektor potrafi wynieść na wyżyny każdą historię, a wspaniała obsada i doświadczona ekipa dźwiękowców stworzy niezwykłe słuchowisko z niemalże wszystkiego. U podstaw leżą jednak opowieści, te zaś bardzo się od siebie różnią, wymagają więc różnych podejść. Na przykład „Władcy pierścieni” chętnie posłuchałbym w formie superprodukcji, w przypadku „Wiedźmina” jednak zdecydowanie postawiłbym na odpowiedniego lektora.

Nie ma więc co ogłaszać kategorycznych sądów: Ta forma jest lepsza, i już! Bo to trochę tak, jakby twierdzić, że każdy film jest lepszy w 3D – nie, nie jest, bo to specyficzna technika, którą powinno się stosować, gdy może ona wzbogacić treść, nie zaś dla samego faktu stosowania.

Słuchajcie więc słuchowisk. Słuchajcie lektorów. A przede wszystkim słuchajcie.

Marcin Zwierzchowski

 

Lektor vs. słuchowisko – co lepsze?

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s