O ile od bezpowrotnego domknięcia przeze mnie rozdziału szkolnego podstawa programowa nie przeszła jakichś wyjątkowo drastycznych zmian na tym polu, ośmielę się zaryzykować nie tak znowu odważne stwierdzenie, że przeciętny uczeń dziewicze zetknięcie z mitologią nordycką zaliczył, kiedy poszedł do kina na „Thora”.
Owo pesymistyczne z gruntu założenie motywuję jednak doświadczeniem osobistym, bo sam o posępnym Odynie i rządzoną przezeń, płynącą nektarem i ambrozją krainie dowiedziałem się bodaj z książek z wydawanej niegdyś serii „Mity i legendy” oraz przy okazji kilkugodzinnych posiedzeń z grą planszową „Bogowie Asgardu”, która była mi swoistym podręcznikiem kulturoznawczym. Stąd też propozycja Neila Gaimana, również entuzjasty rzeczonego tematu, wydaje się lekturą tyleż obowiązkową, co… redundantną. I nie, nie ma tutaj żadnej sprzeczności poza pozorną. Śpieszę wyjaśnić, o co dokładnie mi chodzi.
Gaiman zresztą swoją książkę zaczyna od podzielenia się entuzjazmem, jaki towarzyszył mu przed laty podczas lektury opublikowanej także i u nas mitologii skandynawskiej pióra Rogera Lancelyna Greena, tego samego, który kiedyś zasiadał do kufla z Tolkienem i Lewisem. Otóż pan ten zrobił to samo dla historii o Thorze, Lokim i spółce, co Lafcadio Hearn dla folkloru japońskiego, a, żeby nie sięgać po przykłady z naszego polskiego poletka (z całym szacunkiem dla Jana Parandowskiego), Nathaniel Hawthorne dla opowieści ze starożytnej Grecji. Czyli skompilował i spisał dzieje Asgardu. Teraz Gaiman zdecydował się ten wyczyn powtórzyć. I, zupełnie szczerze oraz z niekłamaną sympatią dla Brytyjczyka, głowię się, czemu ten krok ma służyć. Pomijam kwestie merkantylne (niedługo przecież debiutują serialowi „Amerykańscy bogowie”) i podejrzewam, że chodzi o czystą miłość do tej niekwestionowanie intrygującej mitologii, której pisarz nieraz dawał wyraz, chęć zmierzenia się z nią. Lecz podkreślam, że opisywany tytuł to nie autorskie reinterpretacje tego, co napisał Green, lecz powtórka z rozrywki. Ale kto z kolei tamtej książki nie czytał, niech szykuje się na istną ucztę. Gaiman, który nigdy nie był wybitnym stylistą, lecz, co trzeba mu oddać, pomysły zawsze miał takie, że klękajcie narody, pisze lekko, dynamicznie, z godnym pozazdroszczenia biglem i uwielbieniem dla przerabianego przez siebie materiału źródłowego, co udziela się słuchającemu. Szczególnie że bogowie ze Skandynawii to nie dziarscy bojownicy o sprawę, częściej jawią się jako pełni przywar, małostkowi prostaczkowie, spośród których nierzadko to chytry Loki wyrasta na postać, której kibicujemy najchętniej, bo nie kieruje się on żadną odgórną agendą poza chęcią umoszczenia sobie komfortowego gniazdka. I, a jak, napsucia krwi innym w imię nieskrępowanej niczym dobrej zabawy. A to cokolwiek niespodziewane.
Słowem: kto nie zna Greena, niech pozna Gaimana, bo to pewnie spisana przez niego „Mitologia Nordycka” stanie się punktem wyjścia dla kolejnych pokoleń. Nie wypada nie napomknąć, że recenzowany audiobook nabiera dodatkowej wartości dzięki niepowtarzalnemu głosowi Zbigniewa Zamachowskiego, który nie przyszedł do studia nagrań, nie oparł się o mikrofon i nie wybełkotał pośpiesznie kolejnych zdań, żeby zdążyć do domu na popołudniową herbatę, ale potraktował zlecenie jak kolejną rolę i to, bynajmniej, niebłahą. Kiedy trzeba, potrafi donośnie zagrzmieć, innym razem odczytać kwestie obleczone aksamitem, rzucić rubaszny żart, przeciągając sylaby i zaraz potem przyśpieszyć, gdy czyjaś mocarna pięść zderza się z podbródkiem jakiegoś biedaka.
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przyjdzie mi pisać o podobnie osobliwym duecie, ale pożenieni przez Storytel panowie Gaiman i Zamachowski są jak Thor i Mjölnir. Nie jest to może porównanie najfortunniejsze, ale, powiedzmy sobie szczerze, trudno chybić z jakimkolwiek, bo przecież mowa o książce, w której bóg spółkuje z koniem. Może lepiej na tym już zakończę.
Autor:
Bartek Czartoryski